Blog przeniesiony

Posted: 2011/12/27 by gadzinka in Informacja

Witam.

Blog został przeniesiony pod adres http://wyjazdowo.com

Zapraszamy serdecznie!

A

Ostateczne podsumowanie

Posted: 2011/07/30 by gadzinka in Informacja

Miejsce

Męskim okiem

Kobiecym okiem

Warszawa

 

Wstęp

Wstęp

Shanghai

Shanghai

The Bund

Ogrody Yuyang i Pudong


EXPO

Shanghai – Hangzhou

Hangzhou

Hangzhou

Grobla Su Di i inne


Jezioro Zachodnie

Świątynia Lingyin

Guilin

Guilin

Jaskinia Trzcinowego Fletu


Rzeka Li


Tarasy ryżowe

Chengdu

Chengdu

Leshan

Pandy

Xi’an

Xi’an

Kwartał muzułmański

Hua Shan

Terakotowa armia

Shaolin

Shaolin

Do Shaolin

Klasztor Shaolin

Do Pekinu

Beijin

Beijin

Świątynia Nieba i plac Tian’anmen

Zakazane miasto i park Beihai

Pałac Letni i Stadion Narodowy

Wielki Mur

Zakupy na Silk Street

Wielki powrót

 

FUN: Chińczyk pyta Polak

Posted: 2011/05/03 by gadzinka in Informacja

Chińczyk pyta Polaka:
– To ilu was jest, w tej Polsce?
– No, ze 40 milionów…
– To wy się tam chyba wszyscy znacie..

Relacja Iwony – porządki

Posted: 2011/01/12 by gadzinka in Informacja

Z racji tego, iż ja nic nowego nie napisałem, to podłączyłem się pod Iwonę i posprzątałem Jej relację.

Aby teraz wygodnie i w odpowiedniej kolejności czytać opis wyjazdu do Chin okiem Iwony, wystarczy najechać na link „Kobiecym okiem” i wybrać odpowiednie miasto.

Miłego czytania

Dla leniwych:

A

Łee, jak ja nie lubię wcześnie wstawać. A powinnam się przyzwyczajać, bo pojutrze do pracy (chlip!). Śniadanie szybciutko w hotelu, wymeldować się i do metra. A potem na airport express (25 Y). Na lotnisku wymieniliśmy resztę kasy, której nie daliśmy rady wydać, oczywiście po barbarzyńskim kursie. Ale wyjścia za bardzo nie ma, lepiej mieć 136 $, niż 1054 Y niewymienialne poza Chinami. Myśląc już, co tu zrobić z nudnym zazwyczaj czasem oczekiwania na samolot, wypatrzyliśmy piłkarzyki. Za darmo! Długo nie myśląc zaczęliśmy radośnie rozgrywki, gromadząc momentami dość sporą publiczność. Podejrzewamy, że Chińczycy nie bardzo znają ten rodzaj rozrywki, bo patrzyli z pewnym zdziwieniem, jeden nawet zaczął przesuwać nam punktację z boku, ale uciekł po naszych protestach, a starsza pani na koniec, jak juz odchodziliśmy, kręciła sobie z zafrapowaną miną jednym rzędem piłkarzyków. No i argument koronny: nikt na nich nie grał jak wchodziliśmy, a Chińczycy zazwyczaj tłumnie okupują każdą atrakcję, którą napotkają na swojej drodze. I tak miło i szybko zleciało nam 1,5 h. Teraz siedzimy w samolocie, jedzonko obiadowe już za nami, wino, likier, herbata i inne napoje też. Lecimy gdzieś nad Krasnojarskiem i jeszcze 6-7 h przed nami.

„Kur.., Misiek, słyszysz ten telewizor znowu?”. Yyy? „No znowu ten palant jakiś słucha tego samego programu”. Aaa, no słyszę zasadniczo. Naprawdę głośno puszczał. tylko jak ja śpię, to chyba nawet wojna by mnie nie obudziła, jeśli by budzika nie nastawili. Ale jak już się obudziłam to słyszę. Wyraźnie. I spać trudno już. Włączyliśmy klimę, żeby jednolitym szumem zagłuszyć te wrzaski. Usnęłam, ale co jakiś czas się budziłam, bo hałasów na zewnątrz było coraz więcej, pukała pani sprzątaczka, ludzie tłukli się z walizkami na kółkach, itp. Ale nie przeszkodziło nam to podrzemać do niemal 11.00. Dość rzadko na tych wakacjach udawała nam się ta sztuka. Ponieważ śniadania w hotelu mieliśmy już wszyscy po dziurki w nosie, poszliśmy do pobliskiego klonu pierwszego chińskiego fast-fooda z Szanghaju – Yun ho. Nie jesteśmy do końca przekonani, że to naprawdę było to, bo pokierowali nas na górę, gdzie wyglądało bardziej restauracyjnie, a i menu było po angielsku, więc inna bajka. Nina zamówiła pierożki, Adam ryż, Grześ naleśniki z szalotką, a ja – zasugerowana podpowiedzią Grzesia – rybkę opiekaną. Jak po 15 minutach wszyscy dostali swoje dania, a ja nie, zapanowała zbiorowa wesołość (czyżby powtórka z Hangzhou?). Ale jak przynieśli rybę, to już śmichy-chichy ustały, bo rybka nie dość, że miała chyba z 700 g, to była podana w ładnym, ciemnym sosie, z grzybami, szczypiorkiem i imbirem na półmisku również w kształcie ryby. Wszyscy podziubali trochę pałeczkami, Grześ dzielnie towarzyszył mi prawie do końca, walcząc z ościami z niespotykanym u niego zacięciem. Ja tradycyjnie ogołociłam rybkę zostawiając tylko głowę, ogon i ości. Smaczne i obżarłam się strasznie.
Ruszyliśmy w kierunku Silk Street, czyli miejsca gdzie w Pekinie można kupić wszystko. Oczywiście nie ma ustalonych cen, ile wytargujesz, to twoje. Masakra, ale trzeba się odnaleźć, inaczej człowiek zostanie wydymany, jak co niektórzy „ludzie Zachodu”, którzy łykają najbardziej absurdalne ceny, jakie Chińczycy sobie wymyślą. Z naszej czwórki mistrzem targowania się jest Adam: nie za dużo mówi, z groźną miną wstukuje na kalkulatorze proponowane ceny (zaczynając od cen niemal tak absurdalnych w dół, jak ich są w górę), odchodzi ze stoiska, no pełna profeska! Proponowane ceny obniża w ten sposób do 10-20% początkowej wartości zaproponowanej przez sprzedawców. Kupiliśmy sobie wszyscy chińskie ciuszki (hm, jak się z powrotem upasę, to w moją chińską sukienkę nie wejdę ;p), są super, tylko wypaśne na tyle, że rzadko będzie okazja je ubrać. Podobno 100 % jedwab, ale jakoś nie wiem, czy w to powinnam wierzyć. Przebieralnia: sprzedawczyni, tudzież któryś z chłopaków zasłaniający nas szlafrokiem w kącie sklepu. Kupiliśmy masę prezentów, jakieś pamiątki dla siebie, ogólnie spędziliśmy tam, z przerwą na piwo w okolicznej knajpie i transportem w obie strony 8 h! Targowanie, wrzaski, zaciąganie do sklepu („look lady, pasmatrij …”), teatralne sceny, przymierzanie – zmęczyło mnie bardziej niż wejście na Hua Shan. Jakbym miała tak w Polsce kupować, to chyba do każdej wyprawy na zakupy przygotowywałabym się psychicznie tydzień. W sumie wszyscy byliśmy wymiąchani strasznie, no może poza Grzesiem, który kolejny raz został ulubieńcem Chinek z powodu swoich seksownych warkoczyków: „oh, how cute, can I touch it?”. Po całym dniu zakupów mieliśmy tylko na tyle sił, żeby zejść do jednej z pobliskich hotelowi knajp chińskich typu fast-food i zamówić jakieś dania z ryżem, kurczakiem i sałatkami. W Chinach fast-food wygląda zdecydowanie zdrowiej niż kuchnia amerykańska, a i podejrzewam, że kalorii ma o wiele mniej niż przeciętnych hamburger. Po powrocie do hotelu nastąpił trudny czas upychania prezentów w nasze bagaże, ale ponieważ Nina i Adam mieli pierwotnie plecaki mocno pustawe, to pochłonęli większość wielkogabarytowych prezentów. Jak się okazało, w rezultacie Adamowi udało się mieć najcięższy plecak z naszej czwórki. Podobnie jak na początku podróży, tak i teraz dopadła mnie biegunka, więc wciągnęłam nifuroksazyt, żeby w samolocie jakoś spokojnie przeżyć. W sumie to i tak niezły bilans, jak na azjatycką wyprawę i nasze eksperymenty kulinarne.

Obudziłam się trochę przed budzikiem, bo śniło mi się, że wróciłam do poprzedniej pracy, pojechałam tam na rowerze (a było to w Tychach we śnie), spóźniłam się, w dodatku nie wiedziałam ani co mam robić, ani za ile kasy tam przeszłam, a sam prezes też nie bardzo wiedział. W dodatku miałam poczucie, że zostawiłam w PUP taką fajną ekipę, a tutaj wszyscy już obcy i średnio nastawieni do mnie. We śnie żałowałam decyzji o zmianie pracy i chciałam ją cofnąć. No i dostałam szansę – obudziłam się :). Wyspana średnio i z bolącym uchem od klimy, jak sądzę. Szybkie śniadanie (już mi się to hotelowe tu nudzi) – tosty z dżemem i arbuz dla odmiany i schodzimy na dół. Przyszedł przewodnik, dwoje Szwedów i Australijczyk oprócz nas. Przewodnik niestety okazał się najniewyraźniej mówiącym po angielsku Chińczykiem, jakiego spotkaliśmy. Bo większość po prostu nie umie, a ten niby umiał, ale do czasu kiedy się to z artykułowaniem myśli nie wiązało. Nawet Australijczyk go niespecjalnie rozumiał. Gadał więc coś do nas, myśmy udawali że rozumiemy, bo proszenie go o powtórzenie kompletnie niczego nie zmieniało. Problem się robił, gdy zadawał pytanie, bo nie wiadomo było co odpowiedzieć. Masakra! Wycieczka zaczęła się od wizyty w sklepie z jadeitem. Krótka prezentacja na temat rodzajów i rozpoznawania jadeitu, sposobu obróbki i sru na sklep wielkości mniejszej wioski. Ceny kształtujące się na wysokości przeciętnego polskiego wynagrodzenia za bransoletkę były normą. Bawiliśmy się więc w wyszukiwanie najdroższej rzeczy w sklepie. Niektóre nie miały cen co prawda, takie największe statki wielkości dużego salonu, ale udało nam sie namierzyć orła na postumencie (szerokość skrzydeł wielkości naszej sypialnio-komputerowni) za jedyne pół miliona Y (250 tys. zł). jakbym tyle miała, to bym na domek zaczęła odkładać! Pozostała część ekipy była równie chętna jak my na zakupy, więc wyczekaliśmy narzucony czas i wyszliśmy na zewnątrz. Przewodnik spóźnił się 14 minut. Następny przystanek był turystyczny – grobowiec Ming. Ponoć odkryto ich 3, myśmy oglądali jeden. Podejrzenie wzbudzał fakt, że oprócz nas były tam może jeszcze ze dwie grupki zwiedzających i żadnych tłumów Chińczyków. To wbrew pozorom źle wróży, bo znaczy, że nic ciekawego tu nie ma. No i faktycznie, jakaś brama z mega żółwiem w środku i płytą kamienną, dalej jakieś 2 pawilony: jeden stanowiący grobowiec podobno – choć kompletnie nie wygląda, bo w którym grobowcu jest stół zastawiony atrapami jedzenia oraz trony: cesarza, żony i konkubin; drugi zawierając szaty i figurę cesarza. I to by było na tyle – szumnie się nazywa, ale nie ma tu czego oglądać, zwłaszcza po uprzednim odwiedzeniu wszystkich możliwych pawilonów cesarskich w Pekinie.
Wsiedliśmy do busika i podjechaliśmy, jak się okazało, pod Wielki Mur. Przewodnik pokazał nam knajpę, w której będziemy mieć lunch i podprowadził nas pod kolejkę linową, która kosztowała dodatkowe 65 Y (ja się burzyłam trochę, ale Adam powiedział, że tego nie ma w cenach wycieczki, więc się nie awanturowałam), ale z powrotem zapowiadał się za to super zjazd długaśnym torem saneczkowym. Powiedział nam też, że za 1,5 h mamy być na dole, na co ja sie oburzyłam juz strasznie, bo miało być 2 h. Po moim wyrażeniu dość jasno, że nie ma mowy, po chwili były juz prawidłowe 2 h czasu. Wjechaliśmy więc kolejką na górę, pogoda mimo braku deszczu była niestety fatalna, bo powietrze było znowu całkiem nieprzejrzyste, jakaś dziwna mgła, czy smog unosiły się wszędzie. Ale po ujrzeniu fragmentu muru juz nam się zaczęło podobać. Weszliśmy na górę – mur zgodnie z jego założeniem był szeroki na 4 jeźdźców kawalerii, idących jeden przy drugim (choć myśmy nie kawaleria). Miłym zaskoczeniem było to, że nie było tu tłoczno specjalnie, ale też trochę pod tym kątem wybieraliśmy właśnie fragment Mutianyu, a nie najpopularniejszy Badaling. I pierwsze miejsce w Chinach, gdzie spotkaliśmy więcej białych niż żółtych. Mur wygląda wspaniale: wije się po wzgórzach, co jakiś czas są wieżyczki, jest tu odnowiony, ale nie jakoś sztucznie (jak słyszeliśmy o niektórych fragmentach, a widzieliśmy parę razy na przykładzie innych zabytków). Pogoda nadal nie pozwalała dostrzec go na jakimś dłuższym fragmencie wyraźnie i pewnie zdjęcia nie oddadzą jego wspaniałości w pełnej krasie, ale orzekliśmy zgodnie, że jest niesamowity i biorąc pod uwagę, że ciągnie się na długości prawie 6 tys. kilometrów (niektórzy twierdzą, że 10 tys. ze wszystkim odgałęzieniami, a z kolei Wikipedia, że tylko 2400, a reszta to tylko odgałęzienia i fortyfikacje), w pełni zasługuje na bycie cudem świata.
Spacerowaliśmy sobie około godziny w stronę kolejnego punktu z kolejką linową, raz w górę, raz w dół, z przewagą góry. Co jakiś czas mijaliśmy naszych towarzyszy z wycieczki i chyba pierwszy raz będziemy mieć kilka zdjęć w czwórkę. Po godzinie i dojściu do wyznaczonego celu zarządziliśmy odwrót, ciesząc się juz na zjazd torem saneczkowym. Żeby nie było zbyt pięknie, to oczywiście gdzieś przed nami jechała jakaś ekipa z chińskimi dziećmi i tak pomału zjeżdżali, że musieliśmy parę razy się zatrzymywać, mimo wrzeszczącego „don’t stop!” Chińczyka stojącego co jakiś czas na trasie. Ale kilka razy udało się osiągnąć jakąś przyzwoitą prędkość, raz prawie Grześkowi wjechałam w tyłek, bo za zakrętem stał, czekając aż gramoły pojadą w dół. Zdecydowanie był to najdłuższy tor saneczkowy, na jakim miałam okazję jechać. I mógłby być najszybszy, gdyby np. puszczali w dłuższych odstępach. Ale i tak było fajnie.
Jak zeszliśmy na lunch, to przewodnik, patrząc z wyrzutem na zegarek, powiedział, że spóźniliśmy się 10 minut. Na to rezolutnie Nina odpowiedziała, że on przy sklepie 14 minut, więc mamy jeszcze 4 w zapasie. Nie jesteśmy pewni, czy do końca zrozumiał, ale w każdym razie nic więcej nie powiedział. Lunch był naprawdę smaczny. Na tradycyjnym okrągłym stole z ruchomą szklaną częścią na środku, aby przesuwać potrawy, pojawiły się miski z ryżem, kilkoma potrawkami z warzyw i mięsa, tofu, bakłażanem z kartoflami, bambusem oraz jajecznicą z pomidorami. Za picie skasowali po dodatkowe 10 Y za colę – bardzo drogocenna! Wzięliśmy się ostro za wcinanie, kątem oka zauważając, że nasi pozostali towarzysze coś kiepsko i bez wprawy się za to zabierają (Szwedka najpierw pałeczki do dwóch rąk wzięła!). My juz po 3 tygodniach jemy pałeczkami nie zastanawiając się nawet nad tym i dyskutując przy tym w najlepsze. Mam dziwne wrażenie, że zjedliśmy większość ;). Ha, i jeszcze nic nie było za ostre! Bardzo przyjemne jedzonko. W drodze powrotnej czekało nas juz tylko zwyczajowe „dymanie”, czyli zaciąganie turystów do sklepów, w których jest krótka prezentacja, a potem długi czas na zakupy. Tym razem dowiedzieliśmy się jak produkuje się jedwab. Oprowadzająca nas pani była wyraźnie niezadowolona, że wycieczka jej się rozciąga i przygląda a to nitkom, a to robaczkom jedwabnika, zamiast podążać w jedynie słusznym kierunku, czyli do sklepu. Jedwabne kołderki były całkiem przyjemne – ale po co nam, jedwabne ubranka całkiem ładne – ale jeszcze mnie nie pogięło, żeby wydać paręset złotych za byle bluzkę. Podobnie widać odebrała to reszta, bo znowu nikt nic nie kupił. Co za pech ;p. Potem była herbaciarnia, gdzie było w sumie najmilej z 3 odwiedzanych sklepów. Podano nam kartki z rodzajami herbaty, a potem była degustacja każdej z nich, włącznie z demonstracją jak się którą pije, bo to też się różni. Jedne herbatki się pije odpowiednio układając palce, inne siorbiąc dla podniesienia walorów smakowych, jeszcze inne siorbiąc i ciamkając. Dobrze, że nam bekać nie kazali! Spośród 5 najbardziej smakowała nam liczi i jaśminowa (którą już tu nieraz piłam). Herbaty też były drogie, a że mamy zapas zakupiony przy Studni Smoka (do której nie dotarliśmy), zrezygnowaliśmy z zakupu dodatkowej. Tak więc cała nasza wycieczka to dla „dymających” był stracony czas – nikt nic nie kupił. Przewodnik biedny też się już w drodze powrotnej zamknął, bo i tak go nikt nie rozumiał, a całą ekipą dyskutowaliśmy sobie dość żywiołowo na temat wszystkich nas łączący, czyli o podróżach. Australijczyk np. był w Birmie i ciekawe rzeczy opowiadał. W sumie to sceną najlepiej oddającą zrozumienie wzajemne miedzy nami a przewodnikiem było pytanie zadane przez niego pod koniec: „Do you want to see blybly?”. Zbiorowe „what?” z 7 gardeł. „Do you want to see blybly?”. „What?”. Po trzecim pytaniu, przy którym przewodnik mało się nie zapluł, a my dalej nie wiedzieliśmy, cóż to też niby mamy szansę zobaczyć, Adam, który mniej więcej zlokalizował naszą pozycję na mapie Pekinu stwierdził, że „może mu chodzi o Bird’s Nest?”. Czyli stadion oglądany przez nas wczoraj, a zwany ptasim gniazdem. Aha. I uff, bo Chińczyk się cały spocił z wysiłku poprawnego wymówienia nazwy. Myśmy nie chcieli, bo widzieliśmy, a reszta też nie, zniechęcona wizją wracania do hoteli na własną rękę.
Po powrocie do hotelu, w miarę wczesnym, bo po 18.00, zakupiliśmy najpierw jedno, a potem dwa kolejne lokalesowe wina czerwone „Great Wall” (każde inne) i graliśmy w piłkarzyki. Zlaliśmy Wrońskim tyłki ;), po czym zmieszaliśmy składy, żeby było weselej. Plan dnia jutrzejszego pozwalał na małe szaleństwo, bo zasadniczo zostały nam tylko zakupy pamiątek i może czegoś dla siebie.
Pogłoski o paskudnej chińskiej wódce i winie zostały obalone, albo my po prostu lepiej trafiliśmy. Albo jesteśmy mniej wybredni. Albo jedno i drugie.

Przy śniadaniu zdecydowaliśmy jednak, że wykupujemy wycieczkę (180 Y/osobę), chyba juz trochę zmęczeni jesteśmy i idziemy na łatwiznę. Pomysł z nocowaniem na murze i tak już upadł, bo po pierwsze Adam chory, po drugie – po ujrzeniu w rzeczywistości ile tu jest wszędzie ludzi, jakoś trudno mi wierzyć w znalezienie zacisznego zakamarka, gdzie można by się przespać.
Ruszyliśmy metrem do Pałacu Letniego (Yihe Yuan) nad jeziorem Kunming. Pałac był główną rezydencją cesarzowej Cixi, stanowił cesarski plac rozrywek. Tradycyjnie składa się z pawilonów, mostków itp. Z ciekawych rzeczy zawiera scenę, na której my też mieliśmy okazję zobaczyć przedstawienie muzyczne, taneczne i akrobatyczno-klaunowskie. Przez dużą część parku ciągnie się Długa Galeria, zadaszona promenada pomalowana w różne sceny inspirowane historią, mitologią, geografią i literaturą Chin. Łatwiej jednak iść równolegle do niej, bo środkiem ciągną tłumy Chińczyków. Mimo wszystko tłumy tu były mniejsze niż wczoraj, a park i atrakcje bardziej rozłożone, więc szło się o wiele przyjemniej niż po Zakazanym Mieście i przez to Pałac Letni zrobił lepsze wrażenie. Ubolewaliśmy jedynie nad tym, że strasznie dziś było nieprzejrzyste powietrze, brak wiatru być może spowodował większe nagromadzenie smogu. Czas jakoś szybko leciał, początkowo chcieliśmy jeszcze iść na łódko-rowerki wodne, ale idea padła, bo równocześnie chcieliśmy też zobaczyć stadion olimpijski. Poprzemieszczaliśmy się znowu metrem (świetna sprawa, całe miasto za złotówkę można zjechać przesiadając się tylko na różne linie) i wysiedliśmy w pobliżu olimpijskich budowli. Zabawnie znowu było znaleźć się w miejscu kojarzonym z TV, jako coś co jest na drugim końcu świata. Stadion ciekawy jest z zewnątrz juz za dnia, ale trzeba przyznać, że zyskuje po podświetleniu go wieczorem. Weszliśmy też do środka (50 Y), jest ogromny. Ilości siedzonek nie liczyliśmy, bo jeszcze tam długo byśmy musieli siedzieć (sprawdzi się na necie – sprawdziłam – 91.000 pierwotnie, zredukowana ilość po Igrzyskach olimpijskich – 80.000). Na telebimach lecą fragmenty z olimpiady. Po zmroku oświetlili czałe wnętrze stadionu. Na przeciwko jest też water cube, ale tu byłam trochę rozczarowana, bo jakoś (nie wiem dlaczego) kojarzyłam, że po zewnętrznej powłoce ma się lać woda. A to tym czasem są takie wypukłe, niebieskie bańki tylko. Stadion Ptasie Gniazdo prezentuje się okazalej.
Chcieliśmy podjąć próbę zjedzenia czegoś w namiotach zwanych chyba Olimpic Food Plaza, ale po pierwsze śmierdziało zniechęcająco (głównie jakimiś ośmiornicami, ale chyba nie tylko), po drugie, jak już zwalczyliśmy odruch obrzydzenia, okazało się, że nie można normalnie płacić, tylko trzeba kupić jakieś karty. Nie chciało nam się cyrkować, więc głodni poszliśmy dalej. Nieopodal była budka, gdzie sprzedawali zupki chińskie, takie w opakowaniach, jak nam już nie raz po głowie chodziły. co prawda zdarli z nas strasznie, bo za 3 zapłaciliśmy 50 Y (nie dzieli się w dodatku, więc ściema), ale nie chciało nam się juz dalej na głodnego szukać. Plusem było to, że znów rozumieli, że nie chcemy ostrych. Moja była całkiem smaczna, miała kawałki kurczaka, grzybki, kapustę pekińską (!) i oczywiście makaron. Pozostałe też były ok. No nie jest to zupka w rozumieniu Vifonu, ale też i miseczka, w której jest sprzedawana jest 4 razy większa, a z torebek w środku wysypują się wspomniane wyżej składniki w miarę przyzwoitych kawałkach. Aa, w środku jest też … widelec plastikowy do zupki. Tzn. do jej zawartości, bo płyn się siorbie z miseczki. Wysiorbaliśmy więc i podróżując 4 liniami metra wróciliśmy do hotelu. Miała być jeszcze partyjka w piłkarzyki stojące w barze, ale Grześ wymiękł i ogląda jakieś chińskie programy w TV.
A mi udało się w kiblu wywarzyć drzwi niechcący. Weszłam, a one nie chciały się domknąć. Podważyłam więc je lekko nogą, żeby zaskoczyły w futrynę, a one … pierdut z zawiasów! Lekko skonsternowana próbowałam się wydostać na zewnątrz, gdy w międzyczasie z sąsiedniego klopa wyszła jakaś Europejka, zrobiła duże oczy, powiedziała „Chinese quality”, po czym wspólnie podniosłyśmy drzwi i usadowiły z powrotem na zawiasach. Aż się boję iść kąpać 😉

Wstać się nie chciało, w pokoju ciemno, bo bez okien, nie wiadomo jak jest na zewnątrz, jak pogoda, nic. Śniadanie bufet z małymi zmianami to co wczoraj. Ruszamy do Zakazanego Miasta.
Metro, wysiadka i milion ludzi pchających się w jedynie słusznym kierunku. My z nimi. Przechodzimy przez Bramę Niebiańskiego Spokoju z wizerunkiem Mao i usiłujemy namierzyć biletownię. Przez tłumy nic nie widać. O, w końcu są strzałki. Zaraz, zaraz, do czego są te kolejki naokoło? Do kas biletowych? Aaaaaa… Nawet przez chwilę pada pomysł, żeby dziś zrobić hutongi, a tu przyjść jutro wcześniej. Ale postanawiamy jednak być twardzi, skoro tu przyszliśmy, to swoje trzeba zrobić. Ustawiamy się grzecznie w jednej z kolejek, które nadzorują mundurowi i trzeba przyznać, że idą one szybciej niż na pierwszy rzut oka wygląda. Co jakiś czas pan porządkowy spaceruje wzdłuż kolejki i pilnuje żeby ludzie stali równo w rządku, a nie np. po dwóch. Po jakiś 15-20 minutach mamy bilety (60 Y / os.) i maszerujemy w kierunku wejścia. Zakazane Miasto (Gugong) – tajemnicza przez wieki budowla, do której wewnętrznej części zwykli śmiertelnicy nie mieli dostępu. Siedziba cesarzy z dynastii Ming i Qing od 1420 do 1923 r. No i ten tak legendarny pałac jest teraz zadeptywany przez miliony ludzi (7 mln rocznie, ale dlaczego wszyscy dzisiaj?), z czego 99% stanowią Chińczycy i niestety obdarty z całej tajemniczości. Budynki są ładne (choć trochę znowu pstrokate), cały kompleks duży, skomponowany wg jakiejś przemyślanej wizji, ale chyba całą czwórką oczekiwaliśmy bardziej oszałamiającego efektu. Tłum niestety obniża wartość każdej atrakcji o jakieś ¾. W pawilonach w środku jest niewiele i ogląda sie to z zewnątrz zza barierki lub szyby. Obejrzeliśmy za dodatkowe 10 Y Pawilon Zegarów zawierający, jak sama nazwa wskazuje, kolekcję zegarów, niektóre całkiem ciekawe, np. w kształcie balonu.
Ponieważ czasu jeszcze było sporo, bo zwiedzanie zajęło nam krócej niż spodziewaliśmy się, wymyśliłyśmy z Niną atrakcję uzupełniającą, czyli park Beihai położony niedaleko Zakazanego Miasta. Park ma 800 lat, uchodzi za najciekawszy w Pekinie i zawiera Białą Dagobę (Bai Ta), czyli taką inną pagodę w stylu tybetańskim, którą postawiono tu w 1651 r. dla upamiętnienia wizyty ówczesnego dalajlamy. Oczywiście w opisie na tablicy przed Dagobą nie ma ani słowa o dalajlamie, tylko dane techniczne: kiedy, z czego, jak odbudowywano itp. Park trzeba przyznać jest ładniutki: mostek prowadzący na wyspę z Dagobą, po jeziorze pływają łódki wśród dużych liści, są bramy, chińskie pawilony, jakieś stelle, obeliski. I ludzi choć dużo, to jakoś tak mniej tragicznie. Ponieważ Adam wciąż niedomaga, to postanowił odłączyć się przed poszukiwaniem jedzenia i chyba dobrze zrobił, bo dłuuugo to trwało zanim coś znaleźliśmy.
Spacerując wzdłuż jeziora Beihai i chyba już następnego (bo one się w taki podłużny ciąg tu układają), znajdowaliśmy tylko bary i kawiarnie, a z restauracjami była kiszka. Wchodząc w obszar, gdzie wg LP miała być uliczka barowa, napatoczyliśmy się na jakiś hutong. Eee, ale to nie te na pewno, do których mamy iść przecież w inny dzień. Przeszlismy nim – brzydka uliczka z parterowymi budynkami z szarej cegły, brudno, śmierdzi. Hm. Na pewno te, co znaleźliśmy na mapie są inne, lepsze, no i przecież mają być w pd.-zach. części Pekinu, a nie tu – pn.-środkowej. No nic, szukamy knajpy dalej, w końcu juz trochę zmęczeni siadamy sobie na kamieniach, patrzymy z Nina w mapę i dokonujemy strasznego odkrycia: te „nasze” hutongi znalezione na mapie, to są właśnie te, w pobliżu których się kręcimy, a pomyłka wynika z tego, że mapka była po prostu ramką z powiększeniem tego obszaru, zamieszczoną na lewym dole [pd.-zach. :)] strony! Ups! Przez przypadek znaleźliśmy kolejną atrakcję przewidzianą do zwiedzania i już mamy wątpliwości czy jest tu sens wracać na pół dnia. Idąc do knajpy z LP, a potem w kierunku stacji metra, przeszliśmy przez jakiś ciekawszy, bo zawierający sklepiki i już oświetlony w miarę klimatycznie hutong, ale te boczne, w które zerkaliśmy nadal nie wyglądały zachęcająco. Albo zaczynamy marudzić, albo te pekińskie atrakcje są wszędzie lepiej przedstawione niż w rzeczywistości się prezentują. Knajpa natomiast wypadła całkiem, całkiem. Choć juz chyba nie jest taka „budget”, jak to pisze w LP. Najczystsza z dotychczasowych, ładny wystrój, wypasione WC, karta po angielsku i z obrazkami, kelnerka rozumiejąca, co to znaczy „not spicy”. Rozumiejąca, co nie znaczy nie zdziwiona, w końcu w knajpie z kuchnią syczuańską, słynącą z ostrości potrwa, zamawianie nieostrych musi budzić zdziwienie. Ale była na tyle pomocna, że jeszcze Grzesiowi doradziła zmianę wybranego dania na mniej ostre. Dostaliśmy: cienkie naleśniczki (te co wczoraj) z makaronem sojowym, jajkiem i szpinakiem, wieprzowinę suszoną powietrzem z kawałkami bambusa (bambooshoots) oraz makaron sojowy z kiełkami fasoli i innymi warzywami. Wszystkie potrawy smaczne, żadna za ostra (papryczki profilaktycznie odkładaliśmy na bok) i oczywiście spore porcje. Całość z piwami 141 Y. Bywało taniej, ale i drożej też. A nie ma się czego przyczepić. Choć mojego ulubionego beer fisha chyba już nic nie przebije.
Do hotelu wróciliśmy metrem. Okazało się, że Adam też w drodze do metra trafił na hutongi! Jutro chyba Pałac Letni, bo Wielki Mur przekładamy na czwartek – cały czas jeszcze nie do końca przekonani czy jechać indywidualnie czy z wycieczką.

Wstaliśmy tak, aby zdążyć na śniadanie, które tu jest w formie bufetu (15 Y/os.) od 7.00 do 10.00. Będąc o 9.30 juz musieliśmy się trochę sprężać, bo części rzeczy nie było, a punkt 10.00 posprzątali wszystko. Po śniadaniu załatwiliśmy pranie (10 Y pranie bez proszku i 10 Y suszenie) i – po kłopotach komunikacyjnych z jakimś praktykantem w recepcji – przeniesienie do właściwego pokoju. Wygląda jak ten Niny i Adama tylko znowu ŚMIERDZI FAJKAMI. FUJ! Pierdzieleni Chińczycy muszą wszędzie palić. Po przenosinach Grześ przeszedł przyspieszony kurs obsługi aparatu Adama, bo Adam z racji rozwoju przeziębienia i problemów żołądkowych postanowił zostać w hotelu.
Wyruszyliśmy, zgodnie z instrukcjami na sprytnej karteczce z rozpiską dojazdów do pekińskich atrakcji, metrem nr 2, przesiadka na 5 i idziemy w lewo. Po kilkuset metrach wędrowania brzegiem muru, który jak podejrzewaliśmy stanowił ogrodzenie Parku Świątyni Nieba, zaczepił nas rykszarz, który namawiał nas na podwóz i uparcie twierdził, że idziemy w złą stronę. Postanowiliśmy go zignorować, bo w oddali widzieliśmy już jakąś przerwę w murze, a i rykszarz zaufania nie budził. No i zgodnie z przeczuciem, ta przerwa to była brama północna do parku. Jak Nina poszła stać w kolejce po bilety (35 Y za kompleksowy bilet, opłaca się), a ja studiowałam mapę parku, Grześ rozważał przytarganie zauważonego rykszarza-oszusta za wszarz i pokazanie mu co myśli o próbie dymania nas.
Jako, iż weszliśmy trochę od tyłu, to zwiedzanie Świątyni Nieba (Tian Tan) zaczęliśmy od jej kulminacyjnego punktu, czyli Pawilonu Modlitwy o Urodzaj (Qinian Dian). Służył dokładnie temu, co wynika z jego nazwy. Powstał w 1420 r., lecz to co dziś widać było odbudowywane. Jest jednym z symboli Pekinu (ponoć), a ciekawostka jest to, że powstał bez użycia jakichkolwiek gwoździ. Otacza go kilka budynków niższych lecz w podobnej stylistyce, czyli takiej pstrokato-chińskiej. Przyjemnie to wygląda niby, ale jednak kolorystyka nadaje temu trochę kiczowatego wyglądu. Tym nie mniej cały park ze wszystkim budowlami i zielenią robi przyjemne wrażenie. Spacerowaliśmy sobie niespiesznie, zaglądając do kolejnych atrakcji takich jak: Mur Echa, Cesarskie Sklepienie Nieba i Okrągły Ołtarz, a także Siedem Meteorów, które w rzeczywistości są wielkimi głazami przytarganymi tu z jakiś gór. W parku Chińczycy oddają się różnym aktywnościom: klaszczą w dłonie wydając odgłosy paszczą, tańczą w parach do jakiegoś chińskiego disco albo śpiewają niemal operetkowe piosenki pod przewodnictwem dyrygenta (to ostatnie zdecydowanie najciekawsze). Obserwowaliśmy też ze zdumieniem, po raz kolejny, stroje chińskich modnisi, które potrafią przebić wybryki ich polskich odpowiedników. Pogoda na spodenki, koszulkę i sandały (my byliśmy nieco za ciepło ubrani), a tymczasem królują kozaczki pod kolana, rajstopy z wystającym spod spódniczek lub spodenek klinem lub w wersji wełnianej (!), żakieciki i oczywiście parasolki, żeby broń Boże której nie opaliło przypadkiem. Inny typ to taka postać z mangi rodem, nie ważne że wiek już trochę, hm, zaawansowany. Grześ realizował się jako fotograf, pstrykając budynki, nas, przyrodę, a najchętniej Chinki ;p. Na niespiesznym zwiedzaniu zeszło nam 3,5 h, po czym wróciliśmy do hotelu z planem zabrania Adama i udania się na wieczorne oglądanie placu Tiananmen oraz kaczkę po pekińsku (w dowolnej kolejności). realizację planu zaczęliśmy od placu, choć z małymi problemami, bo metro uparcie nie zatrzymywało się na właściwej stacji i pojechaliśmy raz tam, a raz z powrotem omijając punkt, gdzie mamy wysiąść. Podeszliśmy więc pieszo kawałek. Na plac juz waliły tłumy, w podziemnym przejściu kontrola bagażu jak w metrze i jesteśmy na sławnym Placu Tiananmen. Otoczony ponoć nieciekawymi, ale o tej porze obficie oświetlonymi budynkami, w których są muzea, mauzoleum Mao, itp., ale także dwoma bramami z pagodowatymi dachami po stronie południowej, mi wydał się dość przyjemnym miejscem. Ludzi masa, ale bywało juz gorzej. Na telebimach lecą propagandowe filmiki pt. „Jak to cudownie i sielankowo jest w Chinach”, jest fontanna z laserowymi odbiciami na wodzie, kwiaty, a w oddali sławny obraz Mao na Bramie Niebiańskiego Spokoju. Na przeciw jakiś inny ważniak na podobnym zdjęciu, nie wiemy czy to aktualny przywódca Chin, czy kto (trzeba sprawdzić na necie – coś nie umiem znaleźć innego poza Mao wymienionego portretu)? Adam i Grześ byli placem zawiedzeni – myśleli, że będzie większy, pusty w sensie braku zabudowań jakichkolwiek i pełniejszy w sensie jeszcze większego wysypu Chińczyków. Mnie ani nie zawiódł, ani nie zachwycił, takiego mniej więcej oczekiwałam. Fajnie mi się po nim chodziło, patrząc na przyjemnie oświetlone elementy.
Jako, iż zachwytów wielkich nie było, a w żołądku zaczynało burczeć, poszliśmy na poszukiwania knajpy z LP z kaczką. Wcześniej jeszcze zostaliśmy z Grzesiem po raz kolejny wykorzystani do zdjęcia i zaczęłam śpiewać Kazika, który po naszej małej przeróbce made in China brzmiał:

„Przepraszam, czy mogę sobie zrobić zdjęcie z panem?
Ja i koleżanka, panda, plac Tiananmen.
Swoją pracą na scenie chcę osiągnąć swój cel:
Order Mao Czerwonego, Budowniczy ChRL!”

Pasuje jak ulał! No może z wyjątkiem pracy na scenie w naszym przypadku.
Knajpa z LP okazał się po pierwsze leżeć na ulicy a’la Krupówki – całkiem milutkiej, ale cholernie zatłoczonej, po drugie być zajętą na full. Ale pani pokierowała nas (dosłownie, bo poszła z nami) do ich filii, gdzie zamówiliśmy z Grzesiem zestaw żarcia z kaczką po pekińsku, a Nina kurczaka i ryż z jajkiem. Adam głodował z powodu nadal nienajlepszej formy. Dostaliśmy płaskie mini-naleśniki, super gęsty ocet balsamiczny (teraz rozumiem jego nazwę), ogórki i cebulkę, a sama kaczka była pokrojona w grube plastry (na szczęście bez kości) na osobnym talerzu. Prezentowała się dość biednie, choć miała ładnie przypieczoną skórkę. Potem donieśli jeszcze bakłażana z kartoflami w ciemnym sosie. Całość smaczna, ale inaczej wyobrażaliśmy sobie kaczkę po pekińsku – taką bardziej w całości, w dużym kawałku. Hm. Niny kurczak był z orzechami, cebulą, papryką i też w sosie – bardziej ostrym. Całość zjedliśmy ze smakiem, ale też zapłaciliśmy aż 225 Y i w tym kontekście aż tak rewelacyjne to nie było. Ale – kaczka po pekińsku zaliczona, nie kojarzymy już żadnego niewypróbowanego dania chińskiego, które mieliśmy spróbować, więc jest całkiem spoko. Wróciliśmy piechotą. Wspólna łazienka to jednak kapa.